Do centrum jedziemy autobusem, lecz jest jeden problem - bilety. Od roku w stolicy Serbii nie ma tradycyjnych biletów - jest super hiper nowoczesna karta, którą się doładowuje odpowiednią ilością impulsów - dla mieszkańców być może łatwiejsze (wątpię), dla turystów wręcz przeciwnie. W całym mieście jest ponoć 800 punktów sprzedaży - ale żadnego w pobliżu kempingu. W recepcji informują nas, że można kupić jednorazowy bilet w autobusie - kierowca oczywiście żadnych biletów nie sprzedaje. W efekcie wraz z parą Niemców jedziemy na gapę... kilka kilometrów, bo w pewnym momencie widzę na przystanku grupę kanarów. Wychodzimy, pytam się jednego o bilety - można kupić na przeciwko.
Tam faktycznie kupuję kartę, ale znowu jest problem - jak skasować dwie osoby. Trzeba zaznaczyć to na maszynie kasującej. Proszę o pomoc pytanego wcześniej kontrolera - ten kasuje kartę... za jedną osobę. Za dwie kasuje się tylko przy wejściu, ale nie można "dokasować" drugiej osoby, jeśli najpierw skasowało się za jedną! Idiotyzm pełną gębą, jakiś inny konduktor zaczyna się czepiać, na szczęście solidnej postury babka-konduktora przegania go i każe z uśmiechem jechać na jednym bilecie. Uff...
Sam Belgrad to miasto na wskroś europejskie, próżno tu szukać bałkańskich klimatów, przynajmniej w architekturze. Zwiedzamy Kalemegdan - twierdzę nad Dunajem, obecnie przyjemny park, w którym mieści się też ciekawe muzeum wojskowości. Tam okazuje się, że padła mi karta do aparatu i muszę się zmieścić na jednej - nieciekawie...
Twierdza zajmuje nam kilka godzin (wraz z wypiciem piwa na ławce), następnie pora na resztę miasta - katedra prawosławna (gdzie baba na wejściu skacze do mnie z rykiem, że nie wejdę z gołymi kolanami; dopiero po chwili łaskawie daje mi jakąś szmatę na okrycie nieskromnych nóg), cerkiew św. Marka (przy której w knajpce jemy obiad ku wyraźnej uciesze obsługi, ze jacyś turyści do nich zajrzeli), parlament Jugosławii, hotel Moskva, wreszcie ogromna cerkiew św. Sawy, budowana od lat 80. i nadal niedokończona. Na koniec ruiny MSW i sztabu generalnego Jugosławii, zniszczone bombami NATO w 1999 roku, Stari i Novi Dvor (dawne pałace królewskie, dziś rządowe z zakazem fotografowanie przez szpiegów) i jeszcze kolacyjka w dziwnej restauracji z dziwnym kelnerem.
W drodze powrotnej znowu mamy problem z biletami, bo na kartach jest za mało impulsów... Ech...