Wstajemy przed 7 i biegiem do Balatonu. Nawet nie tak zimno, ale straszny muł. Plaża niby czynna od 10 dopiero - to co, wcześniej nie można się kąpać? Pakujemy namiot i jedziemy w kierunku Słowenii. Droga w porządku, tylko przez jakieś 20 kilometrów muszę się wlec za jakimś tirem, który potem łaskawie staje z boku i przepuszcza sznur aut zza siebie.
W Słowenii znowu dwujęzyczne napisy - mieszkają tutaj też jeszcze Węgrzy. Lendava (po węgiersku Lendva) to wręcz modelowy przykład stosunków państwa do mniejszości narodowej - dwujęzyczne tablica, drogowskazy, nazwy ulic, nazwy pod znakami drogowymi, na parkometrach, szyldach sklepowych - dosłownie wszędzie. Jakoś chyba Słoweńcy nie widzą w tym nic nadzwyczajnego.
Trochę włóczymy się po centrum i przy okazji robimy zakupy w Sparze - jak się okazuje, to świetny pomysł, gdyż jest tutaj sporo taniej niż na Chorwacji. Błędem było tylko kupienie grubego i ciężkiego słoweńskiego chleba - męczyliśmy się z tym dziadostwem przez kilka następnych dni.