Nasz ostatni cel podczas tej wyprawy to międzywojenna stolica Litwy, czyli Kowno. Wielopasmową drogą szybkiego ruchu zjeżdzamy w ulice prowadzące wzdłuż Niemna, gdzie znajdujemy nasz kemping... dość specyficzny kemping. Jest to zgrupowanie stojących na asfalcie domków letniskowych z basenem po środku. Obsługa nic w ząb angielskiego, ale umie... po polsku. Dla namiotów jest wąski pas zieleni pod płotem - miejsca starczy, choć gdyby ktoś spał w najbliższym domku to zaglądalibyśmy mu do talerza (o łóżku nie wspominając).
Do centrum jeżdzą autobusy, ale rzadko i właśnie któryś nam uciekł, więc podjeżdzamy autem. I cóż - Kowno nas rozczarowało... ruiny zamku to właściwie jedna wieża i fragment murów (rekonstrukcja świeżymi cegłami jak w Trokach!). Obok jest wstrząsający w swej ruinie kościół benedyktynów, nie wyremontowany w środku od czasów sowieckich - zakonnik zbiera kasę na remont do puszki, ale patrząc na jego ogromny brzuch zastanawiam się, czy nie trafia raczej do kuchni. Rynek ładny, ale bez rewelacji. Kilka kościołów, ale też jakoś nie umywają się do wileńskich, o ryskich nie wspominając. Próbuję kupić jakąś pamiątkową koszulkę, ale albo ich nie ma albo są bardzo drogie - a w Kiejdanach były za połowę ceny! Posłuchałem Teresy, żeby poczekać, bo w Kownie będzie większy wybór, a tu psinco... :(
Chodząc po ulicach nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że duch tego miasta nie idzie w parze z wielkością (drugie po Wilnie) - za spokojnie tutaj, sennie. Nawet knajp mało i mało ciekawe...