Rano z nogą jest lepiej, ale postanawiamy podjechać do apteki, aby kupić maść na drogę. Zabiera się z nami właścicielka kempingu i budzi aptekarkę, która nie jest zbyt zadowolona (przyjechaliśmy dość wcześnie ;)). Pakujemy się, płacimy jakieś śmieszne pieniądze za noclegi, dziękujemy i pozdrawiamy :)
Przez kręte i wąskie drogi (znane nam już z wyprawy do Błękitnego Oka) docieramy do płaskiej doliny po drugiej stronie, w głębi lądu. Zaliczymy jedyną podczas tego wypadu kontrolę policyjną - funkcjonariusz pyta się jak nam leci na wakacjach i informuje, że przepaliła się lampka z przodu auta (to akurat wiem), lecz to nie problem - życzy szerokiej drogi :)
Robimy kilkugodzinny postów w Gjirokastrze, mieście wpisanym na listę UNESCO. Teresa z racji nogi idzie do baru na coś zimnego (upały nadal powalają), ja kręcę się po uliczkach między pięknymi, szarymi domami z dachówką (stąd miasto nazywają "Srebrnym"). Pod dawnym domem rodzinnym Envera Hodży (dziś muzeum etnograficznym) zatrzymuje się policja i pyta, czyż to nie piękna architektura? Pewnie, że tak :)
Wchodzę jeszcze na chwilę do meczetu - brodaci panowie proszą mnie, abym nie robił im zdjęć, lecz świątyni owszem. W końcu włażę na twierdzę, górującą nad miastem. W środku chłodno, pachnie stęchlizną i moczem. Atrakcją jest mała kolekcja sprzętu wojskowego (w tym włoski czołg z II w. św.), a na zewnątrz resztki amerykańskiego samolotu, który musiał awaryjnie lądować w Albanii w latach 50. XX wieku. Oczywiście reklamowany był jako szpiegowski imperialistów ;) Z murów twierdzy piękne są widoki na miasto i okolice.