Ostatni nocleg w Albanii mamy zaklepany w Tiranie. Ponieważ jedna z dróg prowadzących do stolicy była zamknięta to musieliśmy pojechać aż do Durres i stamtąd ekspresówką kierować się do celu. Poszło dość szybko, gdyż ruch nie był zbyt duży.
Na opłotkach witają na apartamowce, biura, salony - widać, że to jednak główne miasto w kraju. Znajdujemy recepcję naszego hostelu, która mieści się w... innym hostelu! Facet z recepcji wzywa swojego ojca, który nas pokieruje do tego właściwego ;) Ojciec umie tylko po albańsku i rosyjsku ale dajemy radę :) Minusem są baaaardzo wąskie uliczki, w których muszę manewrować autem - zawracam chyba na 30 razy!
Hostel to dawny dom, przerobiony na pokoje z miniaturową łazienką i widokiem na miniaturowy ogródek. Nie do końca zgadza się to z opisem z internetu, lecz trudno.
Popołudnie to zwiedzanie Tirany. Zabytków jest mało - meczet, w którym opieprza nas facet, że źle postawiliśmy buty, po czym wygania Teresę w chuście na piętro. Teresa klnie na czym świat stoi, bo zmusiłem ją aby weszła... Oprócz meczetu to m.in. niewielki turecki most nad suchym korytem rzeki, mury twierdzy bizantyjskiej. W sumie większą atrakcją jest zabudowa socrealistyczna - toporna, ale tworząca tutaj dziwną mieszankę z nowoczesnością. Zaglądamy też do dawnej dzielnicy zamkniętej, gdzie nadal stoi dom Envera Hodży. Nie mogło zabraknąć na trasie słynnej piramidy - niedoszłego mauzoleum wodza, od dawna niszczejącego. Udało nam się wejść do środka, bo odbywała się tam jakaś darmowa wystawa!
Potem przypadkowo widzimy ogromny ogródek knajpiany z tłumami ludzi - lokal o nazwie "Szwejk" serwuje znakomite jedzenie i własne piwo :) Trudno nie być usatysfakcjonowanym :)