Czas opuścić stolicę, która ogólnie wywarła na nas dobre wrażenie. Tym razem nie z buta, ale metrem podjeżdzamy do Gara Nord i pakujemy się do osobówki na Brasov. Standard PKP (no, okno w przedziale się nie otwiera), ale w kiblu jest woda (woda była nawet w najbardziej obskurnych kiblach).
Wysiadamy na stacji Darste - przedmieścia Brasova. Kemping jest właściwie po za granicami miasta - jakieś 20 minut z buta. Trzeba przejść koło jakiś domków, mostków, ale spotkany Mietek (czytaj: miejscowy żulik) obrazowo pokazuje nam jak iść.
Kemping robi lepsze wrażenie niż w Bukareszcie - jest o połowę tańszy i teren pod namiot to normalna trawa! Oprócz nas kilkanaście innych namiotów - niemal sami Rumunii, którzy od razu proponują młotek do wbijania śledzi. Wieczorem zjawia się też wycieczka autokarowa - Amerykanie. Określiłem ich jako "obóz przetrwania de luxe" - sami rozstawiają namioty, ale potem czeka już na nich szwedzki stół. Niektórzy i tak wyglądają na zmęczonych.
Przy kempingu działa restauracja - ceny średnie plus (piwo 6 zł), ale wreszcie rumuńska kuchnia, a nie fast foody! W końcu jem ciorbę (niezła, choć bez rewelacji) i mamałygę (smakuje tak samo dziwnie jak się wymawia). W pobliżu jest też stacja benzynowa, więc można zrobić zakupy.
Jedyny minus - przystanek autobusowy to 20-25 minut z buta.