Rano z nogą niby lepiej - raczej nie urosła i jest mniej gorąca niż wieczorem. Pakujemy się więc i jedziemy na dworzec, po drodze zwiedzając jeszcze stary cmentarz karaimski, położony w lesie.
Tym razem zdjęc na dworcu nie robię, bo nie wiadomo gdzie czai się ochrona, zresztą pogoda się popsuła - jest szaro, pochmurno, czasem lekko mży. Na pierwszy rzut bierzemy cmentarz na Rossie, gdzie trzeba odganiać się od różnych natrętów i polskich wycieczek. Cmentarz zaiste robi wrażenie, więc trochę spacerujemy między nagrobkami.
Potem wracamy do centrum, do muzeum historycznego - ogólnie średnie (Rzeczpospolita Obojga Narodów staje się prawie nie istnieć). Teresa przyznaje się, że noga znowu ją boli, czuje się słabo. Szukamy IT i prosimy o namiary do lekarza. Jest jakaś przychodnia w pobliżu, pani mówi po polsku, ale lekarz już wyszedł i nie wróci. Co za pech!
W informacji prosimy o adres szpitala - panie nie bardzo wiedzą, gdzie takowe są (!), w końcu kierują nas do jakiegoś na kompletnym zadupiu. Próbujemy jeszcze zapytać w innej przychodni po drodze, ale tam oczywiście nikt nie mówi w innym języku niż litewski. Wyobrażam sobie co muszą czuć obcokrajowcy w Polsce.
Zatłoczonym autobusem dojeżdzamy do szpitala - rejestracja zamknięta, ostrego dyżuru nie udaje nam się znaleźć, ogólnie porażka. Jesteśmy mocno podłamani i wracamy na autobus jadący na dworca. Na pociąg zdążamy w ostatniej chwili (następny jest po 2 godzinach), Teresa ledwo żyje i na dodatek mamy dopłatę do biletu, bo oczywiście na kasę nie mieliśmy już czasu.
W Trokach dokupujemy ocet i cebulę; znowu okładamy ugryzioną nogę, ale coraz bardziej wygląda na to, że jutro będzie trzeba wracać do Polski, aby ktoś nas tam poratował...