Trafić do Gracanicy jest ciężko - Albańczycy nie kwapią się oznaczać dojazdów do prawosławnych miejsc kultu. W dodatku Gracanica to serbska enklawa w morzu Albańczyków - niemal wszyscy mieszkańcy to Serbowie, w tym wielu tych którzy kiedyś mieszkali w Prisztinie, ale z racji bezpieczeństwa przenieśli się do rodaków.
Można się więc domyślić, że nie jest tutaj spokojnie - ale, o dziwo, w 2004 roku, kiedy to płonęły prawosławne cerkwie w całym Kosowie, tutaj Albańczycy nie dokonali dzieła zniszczenia. Przy wjeździe stoi tablica, że cały teren jest monitorowany, ale wojsk NATO nie widać. Widać za to serbskość - serbskie napisy, banki, telefonię komórkową... choć sami Serbowie skarżą się, że nie czują się bezpiecznie - policjanci są tylko albańscy, a żaden z oficerów międzynarodowych, nadzorujących ich pracę, nie mówi po serbsku...
Monastyr pochodzi ze średniowiecza, jest ładny, ale mnie jakoś na kolana nie powala. Zdjęć oczywiście robić nie wolno, cykam trochę z daleka. W sklepiku przy świątyni siedzi nadąsana zakonnica - gdzieś czytałem, że siostrzyczki niechętnie odnoszą się do turystów innej nacji niż serbska i to się potwierdza... angielski zna znakomicie (po polsku wolę nie gadać, bo stosunek do osób znad Wisły jest w Kosowie zmienny), ale burczy wyraźnie obrażona. Kupujemy pamiątkową pocztówkę i zbieramy się.
Wracamy do auta, ale właśnie wyszło słońce, więc idę jeszcze pod bramę monastyru zrobić kilka lepszych zdjęć - zaczepia mnie gówniarz i natrętnie prosi o pieniądze - najpierw euro, potem, biorąc mnie chyba za Serba, o dinary. Wal się!
Zanim wyjedziemy, musimy jeszcze przepuścić prawosławny pogrzeb idący środkiem ulicy - kilkanaście osób idzie za traktorem z przyczepką, na której jedzie w otwartej trumnie nieboszczyk. Takich widoków to już się u nas (na szczęście) nie uświadczy...