Dojeżdżamy do Pecu - jakichkolwiek oznakowań brak, jadę na wyczucie i udaje mi się znaleźć drogę na Dečani. Tam oczywiście nie ma także żadnych znaków na monastyr - przecież "tolerancyjne" państwo kosowskie nie będzie reklamować jakiejś obcej świątyni. Trafiamy tam jednak - droga fatalna (to raczej też nie przypadek), zasieki, budki strażnicze, samochody opancerzone i włoskie wojska NATO, strzegące monastyru przed muzułmanami.
Dowódca warty łączy się z klasztorem - uzyskujemy zgodę na wejście, zostawiamy paszport i otrzymujemy identyfikator. Monastyr jest piękny - główna cerkiew z XIV wieku jest połączeniem architektury zachodniej i wschodniej - trudno się dziwić, konstruował ją franciszkanin. Oprowadzający nas zakonnik to zupełne przeciwieństwo mniszki z Gracanicy - uśmiechnięty, opowiada o wszystkich szczegółach we wnętrzu. Równie wesoły jest zakonnik w sklepiku - reklamuje nam wino, rakiję robioną w serbskich enklawach. Śpiewa i zachęca do konsumpcji na zapleczu ;)
Oprócz nas w klasztorze są jeszcze 2 osoby - dziennie odwiedza ich może z 10 turystów... podziwiam mnichów (żyje ich tutaj 25), że potrafią żyć wśród samych Albańczyków. Oczywiście bez ochrony NATO długo by nie przetrwali - w 2004 ostrzelali (na szczęście niecelnie) monastyr z moździerza, a i teraz ciągle sypią się groźby.
Nie po raz pierwszy prześladowani stali się prześladowcami.