Podróż autostradą z Niszu do Belgradu idzie w miarę sprawnie, choć ruch gwałtownie się zwiększył - zachodni Turcy wracają do domów. Trochę stania na bramkach pod stolicą i wczesnym wieczorem jesteśmy w Belgradzie.
W tym roku zarezerwowałem hostel - najtańszy w okolicy. Tylko trzeba go znaleźć. Miał się znajdować tuż przy dworcu kolejowym - krążymy i krążymy - nic nie widać. W końcu staję w dość dziwnym miejscu (to właściwie skrzyżowanie) i szukamy dalej na piechotę. W końcu jest - to ostatnie piętro wysokiego wieżowca! W życiu bym na to nie wpadł.
Wracamy po auto, a tam... policja. Znowu mamy szczęście - wlepia mandat sąsiadowi, więc szybciutko odjeżdżamy na płatny parking niedaleko hostelu.
Klatka schodowa jak za Gomułki, winda - tylko 2 osoby - wydaje się mieć podłogę z pleksi. Sam hostel to dwa mieszkania (przedzielone innym, wciąż zamieszkałym) - nasz "apartament" jest w jednej części, prysznice i recepcja w drugiej :D Pokój mamy swój - chybotliwe łóżko, stary telewizor, szafka nocna i widok na ścianę :) Ale w końcu to "najtańsza opcja"...
Po przestawieniu auta pod hostel idziemy zjeść kolację. Najpierw wzdłuż Dunaju, gdzie podziwiamy oświetlone mosty i promenadę w dawnych budynkach portowych, następnie odbijamy w kierunku Cerkwi Patriarchalnej, gdzie obok znajdujemy restauracje o nęcącej nazwie "?". To budynek z początku XIX wieku, cudem ocalał z powszechnej akcji wyburzeń. Ceny dość wysokie, ale to ostatnia noc na Bałkanach, można wydać dinary... Jedzenie bardzo smaczne.
Chciałem jeszcze w drodze powrotnej do hostelu napić się piwa w spelunkowatym ogródku parkowym, ale o 23 jest już zamknięty :(