Kemping prowadzony jest przez Francuzów. Jak to Francuzi - po angielsku nie umieją (po niemiecku i włosku tak). Jakoś się rozbijamy na kawałku trawnika, nie jest źle. Ceny dość wysokie jak na Albanię, ale trudno...
Atrakcją kempingu jest sztuczna wyspa na Adriatyku. Tam drogie piwo i tania pizza. Do tego, z ciekawostek, kilka potężnych bunkrów - na jednym ustawiono restaurację i recepcję, a w środku stół do pingponga ;) Towarzystwo miedzynarodowe - nie mogło braknąć ludzi z Polski. Jest mała grupka, która nie rusza się bez laptopa (wiadomo - jedziemy na wakacje serfować po sieci) i dwie rodziny z dziećmi, które rozbijają się obok nas. Ogólnie to mam wrażenie, ze jesteśmy w jakiejś cudzoziemskiej enklawie, nawet drogę lokalną tak poprowadzono, aby w żaden sposób nie zahaczała o kemping (jest most)!
W nocy idę popływać w ciepłym morzu na waleta i... dotkliwie się parzę! Jakieś paskudztwo zaatakowało moje ręce, stopy i przyrodzenie - jestem cały czerwony, opuchnięty, piecze i swędzi! Masakra!
Na drugi dzień okazuje się, że to nie był przypadek, kolejne osoby wybiegają z wody z krzykiem. Ludzie wyglądają jak pocięci nożem! Zapewne nie jest to pierwszy raz, ale obsługa w ogóle nie ostrzegała, bo wtedy raczej nikt nie zostałby tutaj na dłużej!