Wjazd do najbiedniejszego kraju Europy nie może być prosty. Auta prawie nie przesuwają się do przodu. Rumunii byli w miarę sprawni, Mołdawianie (czyli de facto też Rumunii) już bardziej szanowali swoją robotę. Potem jeszcze trzeba było wykupić winietę. Gdyby nie pomoc faceta na niemieckich blachach (ale Mołdawianina) to bym stracił pewno z godzinę, bo akurat zamykano okienko kasowe, a nadąsane kasjerki miały wszystko w dudzie.
W końcu jednak się udało - dwie godziny w plecy. Musimy dotrzeć do Kiszyniowa - to niby tylko ponad 100 kilometrów, ale w końcu to Mołdawia! A na zegarku - już 19-ta...
Początkowo droga miło mnie zaskakuje - nowy asfalt, pusto, jedzie się szybko.
Za Ungheni, po kilkunastu kilometrach, wszystko się zmienia: droga jest w remoncie. Jakieś 90% aż do Kiszyniowa. Jeden pas, dziury, zwężenia, światła, wszechobecny piach, zwiększający się ruch, mijane stłuczki i szybko zapadająca ciemność. Średnia prędkość spada do jakiś 30 kilometrów na godzinę i mam wrażenie iż podróż trwa całą wieczność. W pewnym momencie uczepiam się autobusu, którego traktuję jako taran - wymusza pierwszeństwo na zwężeniach i jest moją osłoną na wypadek wyskakujących zwierząt. Momentami robi się niebezpiecznie gdy jakiś idiota w jeepie za punkt honoru przyjął sobie, iż nie pozwoli się wyprzedzić przez autobus i ciągle zajeżdżał mu drogę z ustawicznym trąbieniem. Jak w jakiś szalonych wyścigach...
A tak nie chciałem jeździć na Bałkanach po nocy!
Potężnie zmęczeni docieramy przed 22-gą do Kiszyniowa. Na szczęście hostel odnajdujemy dość szybko, więc tylko się wypakowujemy, wypijamy po jakimś piwie i walimy się do łóżek. Na miasto nawet nie chce nam się iść.