W sumie dojazd do Siedmiogrodu poszedł nam szybciej, niż sądziłem tkwiąc w korku na granicy. W głowach mieliśmy już wspomnianą opcję spania na dziko, ale w takiej sytuacji postanawiamy spróbować dotrzeć do wypatrzonego kempingu obok słynnego Râșnova. To kilkadziesiąt kilometrów stąd, a więc względnie blisko.
Braszów mijamy już po ciemku. W Râșnovie doskonale widać zamek chłopski górujący nad miastem, ale ten zostawimy sobie na jutro. Wypatruję jakiś znaków na kemping. Ni ma. Na skrzyżowaniu niemal taranuję nieoświetlony wóz konny. Kur...! A miałem nie jeździć po ciemku w Rumunii!
Mijają kilometry bocznej drogi; to miało być gdzieś tutaj. Ale ni ma! Postanawiam zasięgnąć języka w pobliskim pensjonacie. Co prawda cennik w recepcji mają po angielsku, lecz tego języka nikt nie zna. Pokazuję im wydruk z nazwą kempingu - robią wielkie oczy. O niczym takim nie słyszeli!
Chyba jednak zostaje nam nocleg na dziko... Kilkaset metrów od pensjonatu zauważamy drogowskaz na kemping! Psia krew, doskonałą znajomość okolicy mieli w recepcji!
Kemping położony jest w oddaleniu - droga do niego to 2-3 kilometry dziur jak w serze szwajcarskim. Zawieszenie dyszy i jęczy, błagając o litość. Mijamy w ciemnościach dziesiątki namiotów rozbitych na łące - to jest ten kemping? Nie, to Rumunii zorganizowali sobie własne pola biwakowe z okazji zbliżającego się święta państwowego.
W końcu przed 22-gą docieramy do celu. Mam wszystkiego dość. Jest zimno i mokro, bo rosa robi swoje. Na szczęście działa tu niewielki barek, więc udaje mi się jeszcze kupić lane piwo.
W nocy temperatura spada jeszcze bardziej. Rano termometr pokazuje 7 stopni. Lato w pełni. Na szczęście wraz ze słońcem wróciło ciepło, zatem do zwiedzania Siedmiogrodu nie będą nam potrzebne kożuchy i kufaje.