Docieramy na Gara Nord około 8.45, półtorej godziny spóźnienia, ale co tam. Z pociągu wychodzimy wprost na rozkopany peron - z jakiejś dziury dobiegają piski - okazuje się, że jest tam kilka małych piesków. Psiej mamy brak... mamy nadzieję, że nie wpadną pod jakiś pociąg.
Z dworca kierujemy się (pieszo, to błąd, jak się później okazuje) na Piata Romana. Pierwsze wrażenie - koszmar! Upał (Bukareszt nazywany jest "piekarnikiem"), ruch, hałas (każdy trąbi), potwornie brzydka architektura! Teresa ma dość, jej organizm się buntuje.
Piata Romana to wieeeelkie rondo - dobry kwadrans zajmuje mi znalezienie właściwego przystanku. W Bukareszcie nie ma rozkładów jazdy, tylko niewielka tabliczka z nazwą przystanku (najczęściej na jakimś słupie) i numer linii. Dobrze, że jest Internet i można to sprawdzić.
Podjeżdza autobus (po kilku minutach) - jest ciasno, ale nikt na nas krzywo nie patrzy. Na ulicach korki, poza centrum koło lotniska korek gigant (a jest 10 rano!). W końcu docieramy w okolice kempingu Casa Alba. Drogi (dwie osoby w namiocie to jakieś 70 złotych za noc - ale to jedyny kemping w stolicy), kiepskie miejsce pod namiot (między drzewami) - nastawiają się głównie na domki. Tłumów nie ma - oprócz nas 2-3 inne namioty.
Po krótkiej drzemce w południe wracamy do centrum Bukaresztu. Spacerujemy sobie głównymi ulicami, idziemy pod ogromny Pałac Parlamentu, potem po fragmencie cudem ocalałej starówki (zaniedbana, ale i tak jest klimat) i wąskimi ulicami. Teraz, chodząc wolno i bez celu, Bukareszt zaczyna się podobać - ma przyjemne parki i przyjemne zakątki, śliczne cerkwie (niestety, obudowane blokami - pamiątka po czasach Ceauşescu. Do tego zakupy, bo nie udaje znaleźć nam się jakieś restauracji z przystępnymi cenami.
Wieczorem na kempingu otwieramy sobie półtoralitrowe wina Babanu (siara :P), ale przyjemną degustację przerywa gwałtowna burza z deszczem. Cóż robić, idziemy o 21 spać, przynajmniej się wyśpimy.