Niebo rano jest mocno zachmurzone, ale jeszcze nie zapowiada się na katastrofę. Docieramy do centrum, a potem promem (działającym tutaj jak normalna komunikacja miejska) na półwysep Bygdøy, słynący ze swoich muzeów. Zaczyna padać - wchodzimy do Muzeum Statku Fram - statku, który dopłynął do dwóch biegunów. Kiedy zakończył swoją służbę przewieziono go na suchy ląd i obudowano - tak więc turyści mogą teraz go zwiedzać w środku.
Drugie muzeum - Żeglarstwa - jest również ciekawe. Na dworze leje coraz mocniej, również jak idziemy do Muzeum Ton-Tiki (jest naprzeciwko) oraz słynne Muzeum Łodzi Wikingów. Największą atrakcją tego dnia miał być największy skansen w Norwegii - tymczasem leje jak z cebra! Musimy kupić dwa parasole ale i tak niewiele to daje - chodzimy po skansenie w strugach deszczu i zaczynamy się martwić o namiot.
Wracamy na kemping - jest szaro i buro. W namiocie na razie sucho, ale pod podłogą już chlupie - kemping jest pochyły i zbiera tam się woda. Idziemy do recepcji i pytamy się czy nie mają jakiś noclegów pod dachem - nie mają, jedyne dwie przyczepy zajęli Polacy. Cóż, trzeba jakoś przetrwać do rana.
Na wszelki wypadek pakujemy się, aby w razie podtopienia przenieść rzeczy do łazienki. Woda pod namiotem jest coraz większa, zaczyna już być w środku wilgotno. Wojskowym niezbędnikiem wykopuję spod namiotu rowy odwadniające, trochę pomaga. Pada całą noc i nie wygląda, aby rano miało się poprawić...